sobota, 31 października 2009

dziecinnie

Czy tego chcemy - czy nie – w każdym z nas jest dziecko. Nawet kiedy dorosłość zajrzała już we wszystkie zakamarki naszej duszy, to nie zdoła go przegonić z nas. Może je co najwyżej gdzieś do ciemnego kąta zagonić. Jednak o takie dziecko warto czasem zadbać. Przytulić. Otulić. Miłe słówko szepnąć. Niespodziankę sprawić. Uśmiech wywołać. Mam wrażenie, że kiedy ono czuje się dobrze, to i nam jest łatwiej. Łatwiej się cieszyć. Bo dziecko odbiera świat wszystkimi zmysłami. Intensywnie. To proste. Symbioza.

Czasami z moim A. kochanym pozwalamy, aby nasze wewnętrzne brzdące w całości nas przejmowały [tak – to jest powód dla którego poważnie zastanawiam się, jak to będzie, gdy pojawi się prawdziwe dziecko] - na szczęście to czasami [i się zastanawiam i nas przejmują]. Staramy się być poważni.







W każdym razie – ja i moje małe wewnętrzne dziecko – bardzo lubimy książki. Te dla dzieci. Dobrze, że zazwyczaj nie są długie i można przycupnąć gdzieś w kącie działu dziecięcego i przeczytać kilka. Najbardziej lubię te ze Szwecji. 
[Zresztą w ogóle naszym marzeniem jest dzieci wychowywanie w Szwecji. Mam wrażenie, że to idealne miejsce – choć to już trochę inny temat, więc na razie go zostawmy.] 
Książki ze Szwecji. Proste. Odważne. Kolorowe, ale bez przesady. Dla dziecka, ale nie infantylne. Naturalne. Ciepłe. Lubię te moje spotkania z Mamą Mu, z Piaskowym Wilkiem, z Nusią, z Panem Petssonem i jego kotem Findusem, oczywiście i o Pippi nie można zapomnieć przy tej okazji. Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że nie ma literatury bliższej dziecku niż właśnie skandynawska. I zdecydowanie się z tym zgadzam. Cieszy mnie niezmiernie, że pojawia się w Polsce coraz więcej ciekawych książek dla dzieci. Bo oprócz wspomnianych wyżej, to niezmiernie urokliwy jest słoń Elmer i Wilczek, Miś i Tygrysek od Janoscha, zachwyca prostotą "A ja czekam", nasza polska bajka "O słodkiej królewnie i pięknym księciu" nieustannie mnie wzrusza swą prawdziwością.  
Pozostaje mieć nadzieję, że nie tylko ja i moje wewnętrzne, ale też to przyszłe dziecię podzielać będzie naszą książkową fascynację.


[ Zainteresowani znajdą ukryte sznurki do moich ulubieńców.]



W związku z powyższym - że tak niby dziecinnie dziś - dziecinnie prosta tarta jabłkowa Jamie'ego ( i to jeszcze nie koniec jabłek u mnie!) z książki "Moje obiady" J. Olivera. Słodka. Szybka. Gdy przychodzi ochota na coś, ale niekoniecznie coś "sklepowego". Gdy czasu niezbyt dużo.





SZYBKA TARTA JABŁKOWA JAMIE'EGO
Potrzebujemy ciasto francuskie (ja użyłam jednego opakowania -275g), dżemu (u mnie był brzoskwiniowy), jabłek (wykorzystałam 3 - kwaśne, mniej kwaśne i słodkie), sok z pomarańczy (ja wycisnęłam jedną, ale to zdecydowanie za dużo było), trochę cukru (ja wykorzystałam 3 łyżeczki).

Z ciasta wycinamy pięć krążków o średnicy 16 cm.  Jabłka obieramy i kroimy na plasterki. Cukier mieszamy z sokiem pomarańczowym i obtaczamy w nim owoce. Na środek każdego krążka z francuskiego ciasta kładziemy łyżkę dżemu, a na wierzchu układamy owoce - wachlarzyk z nich tworzymy. Brzegi ciasta zaginamy do środka, tak by trzymały zawartość środka. Wierzch można posypać odrobiną tymianku. Pieczemy w temperaturze 220 stopni - owoce muszą nam zmięknąć, a ciasto się zarumienić.  Smacznego!
[Radzę uważać z ilością cukru i dżemu, żeby nie przesłodzić - ja chyba przesadziłam i przesłodziłam, ale to akurat nam bardzo nie przeszkadzało.]  


A swoją drogą... kiedy patrzę na Jamiego Olivera, mam wrażenie, że on o swoje wewnętrzne bardzo dba :)


Brak komentarzy: