Jednym z miejsc na świecie, które mnie swoim klimatem wyjątkowo urzekło, jest Szwecja. Spędziłam kiedyś ponad dwa tysiące kilometrów ze szwedzkim krajobrazem za oknem pociągu. Zieleń lasów, błękit jezior i czerwień drewnianych domków. I tak na zmianę. Prostota, natura i przestrzeń. Urzekła mnie też uczynność jej mieszkańców. I ich uśmiech - tak po prostu.
I jest to jedno z tych miejsc, do których wrócić bym chciała. I spędzić tam na przykład Dzień Świętej Łucji, który jest właśnie dziś w Szwecji obchodzony. Na ulicach spotkać można pochód złożony przede wszystkim z kobiet i dziewczynek w białych strojach, przepasanych czerwoną wstążką, którym przewodniczy zazwyczaj długowłosa blondynka w wianku z borówkowych gałązek, w którym tkwią świece lub – z uwagi na bezpieczeństwo – żaróweczki. W domach mamy lub starsze rodzeństwo wstają wcześnie rano, podają kawę z lussekatter - bułeczkami z rodzynkami i szafranem, a potem najmłodszy żeński członek rodziny wciela się w Łucję i budzi ojca – jako że jest on zazwyczaj jedyną osobą w domu, która jeszcze śpi – piosenką o Łucji Sankta Lucia.
Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o Święcie Łucji - zapraszam na stronę Ambasady Szwecji.
Bułeczki jeszcze dzisiaj w mojej kuchni nie powstały (ale są w planach!), natomiast chętnie Was dziś zaproszę na inne szwedzkie danie - Köttbullar.
Köttbullar to szwedzkie comfort food. Muszą być robione - przede wszystkim z miłością. I podawane są zawsze z żurawiną. Niewielkie mięsne kulki przypominające nasze mielone. Dzięki przyprawom - o wyjątkowym smaku. Danie, które w Szwecji obowiązkowo pojawia się w czasie Bożego Narodzenia.
Köttbullar
Potrzebujemy:
500 g mięsa mielonego - wołowiny bądź wieprzowiny
250 ml mleka
75 g bułki tartej (bądź czerstwej bułki)
1 jajko
1 cebula drobno pokrojona
sól, biały pieprz
szczypta ziela angielskiego, gałki muszkatałowej, imbiru
Działamy:
Bułkę tartą moczymy w mleku. Cebulkę podsmażamy delikatnie na maśle. Mieszamy ze sobą mięso, bułkę, cebulę, jajko i przyprawy. Za pomocą mokrej łyżeczki i naszych dłoni - również mokrych - formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego. Smażymy je na rozgrzanym oleju, obracając tak, by köttbullar ze wszystkich stron się ładnie zarumieniły. Odsączamy na ręczniku papierowym. Podajemy z ziemniakami z wody bądź z ziemniaczanym puree i sosem żurawinowym. Smacznego!
Na koniec - obiecane dziś rozwiązanie aniołkowego konkursu - a właściwie już tylko losowanie - bo nikt problemów z odgadnięciem składników nie miał. Aniołki są zrobione z kilku rodzajów makaronu - farfalle, tortigloni, creste di gallo, orzechów laskowych, kaszy jaglanej plus sznurek, złota farba i klej. Klej - po setkach zrobionych przeze mnie aniołków - ma tu olbrzymie znaczenie i sprawdza się przede wszystkim jeden rodzaj i pozwolę sobie na reklamę - jest to klej magic. Znaleźć go można w dobrych sklepach papierniczych.
Aniołki podejrzałam kiedyś u pewnej włoskiej rodziny, u której miałam okazję spędzić poświąteczne dni. Pani domu miała z makaronu zrobiony cały chór aniołków - każdy grał na jakimś instrumencie bądź też miał przed sobą śpiewnik. To było coś naprawdę niezwykłego i mam nadzieję, że kiedyś uda mi się taki chór odtworzyć.
Zrobienie takiego aniołka zaczynam od połączenia tułowia (tortigloni, czyli takie penne z prosto ściętymi końcówkami) z orzechem laskowym. Kiedy już klej dobrze obie części połączy, to dodaję skrzydełka i odkładam każdego aniołka na plecy - tak żeby na skrzydełkach leżał. Kolejny etap to rączki - najpierw jedną, schnięcie, potem drugą. Kiedy mamy już najważniejsze części połączone - teraz już zaczyna się ten łatwiejszy etap - główkę smarujemy klejem, dokładamy sznureczek i wsadzamy do miseczki z kaszą bądź sezamem. Na koniec używamy złotej farby w sprayu i aniołek gotowy. Całość jest bardzo czaso- i pracochłonna, ale efekt - robi wrażenie!
W wyniku uroczystego losowania, które się dziś rano odbyło - nagroda w postaci zestawu makaronowych aniołków - trafia do MISBASIA. Serdecznie gratuluję!
I czekam na kontakt w sprawie adresu do wysyłki od zwyciężczyni.
Pozostałym uczestnikom bardzo serdecznie dziękuję!
I zachęcam do zrobienia własnych aniołków!
13 komentarzy:
prawie, że zobaczyłam tę czerwień...bardzo lubię Twoje wyrazy i już mi się tęskni za Tobą.
Myśmy mówili na kulki mięsne reniferowe bobki ;)
takie klopsiki bardzo lubie:) z dodatkiem zurawiny sa pyszne:0
Cudowny wpis, dla mnie, fanki wszystkiego, co skandynawskie, bardzo przyjemna lektura.
W Danii też te klopsiki goszczą na stole często, niekoniecznie w święta:-)
Uzupełniając opowieść to teraz poprawność polityczna zwyciężyła tradycję i w orszaku Łucji widziałam osoby płci obojga i różnych ras. Miejska Łucja w Malmo wciąż jeszcze była białą blond dziewczynką, ale to już pewnie kwestia czasu ;)
A odnośnie dodatku z kategorii "must be" do kottbullarków to Szwedzi dają lingonsylt czyli borówkę a nie żurawinę. Ale ja osobiście daję żurawinę, bo ikeowa borówa jest za słodka, więc możemy sobie zrobić własne "must be" ;) Inna rzecz, że Szwedzi dodają też obowiązkowo sos, który znalazłam w kilku wersjach i w żadnej mi nie podszedł.
Dodać też można, że przepisów na kottbullar jest masę, jedne zamiast mleka dają śmietanę, inne ugotowanego ziemniaka, a zapewne jak to z tradycyjnymi przepisami bywa, to każda gospodyni (i gospodarz) mają swój przepis na kuleczki. A te na Boże Narodzenie robione są też z korzennymi przyprawami typu goździki, cynamon itp. - nigdy się nie odważyłam, ale ciekawa jestem ich smaku. Może ktoś wypróbuje i zda relację.
ech, wiedziałam, że nie wygram :) wygrałam w swoim życiu jedną materialną rzecz- brelok :D
ale tak jak pisałam, aniołki sobie zrobię!- dziękuję za dokładną instrukcję
O swojej fascynacji Szwecją już kiedyś pisałam, ale Ty takim wpisem podsycasz ją jeszcze bardziej. Pamiętaj, że ja z niecierpliwością czekam na zaproszenie od Ciebie do takiego drewnianego domku z czerwonym dachem. ;))
Za mięsem mielonym w takiej postaci nie przepadam, kuleczki więc raczej nie dla mnie - co nie zmienia faktu, że resztę Rodziny na pewno by zachwyciły.
Aniołki są naprawdę przepiękne; zazdroszczę (pozytywnie!) osobom, które potrafią i im się chce przygotowywać takie cuda...
Ściskam! :*
JUPI!!! Ależ się cieszę!!!! :) Napisz proszę do mnie na: misbasia@gazeta.pl , bo nie widzę nigdzie tutaj Twojego maila.
@Zaytoon: sprzedam Ci moją metodę na dywersyfikację, lub nie pozostawienie wegetków o głodzie i chłodzie. W jednym garze mieszają się kottbullarki, w drugim pseudo-falafel (zawsze robię z soczewicy, bo akurat się pląta po domu) a w trzecim burgery z tuńczyka.
Przepisy na owe znajdą się na moim blogu kiedy rzeczony już powstanie ;) A przy tym wszystkie poza tuńczykowymi można kreatywnie doprawiać.
Pozdrawiam
Barbara
Kottbullar zawsze zamawiam w Ikea - to już taka tradycja, ale może warto w końcu zrobić samemu, z Twojego przepisu...?
Pozdrawiam Cię serdecznie!
pyszne są takie klopsiki :)
Nader apetyczny wpis Amarantko!
Köttbullar lubie i ja, choc przyznaje, ze zazwyczaj jadam je 'u kogos', sama ich jeszcze nie robilam... Ale i to sie pewnie kiedys zmieni ;)
Pozdrawiam serdecznie!
Ale fajnie, własne klopsiki zrobiłąś :) Ja je czasem jem w I. wiem, że to nie to samo, co domowe cuda, ale i tak je lubię...
Wszystkeigo dobrego w 2011!
Prześlij komentarz